Wielkanocny kredyt zaufania

„Pamiętaj!!! Święta tuż-tuż… Nie czekaj przyjdź do naszego banku. Zapraszamy!!!”

Tak szczeka na mnie wiosna, z każdej strony, to z prawej, to z lewej pokrzykuje. Wszędzie reklamy, że święta tuż-tuż, że na samym grzbiecie fali na desce wielkanocnej dryfują i potop gotów nas zalać, jeśli nasz stół w obfitości ubogi będzie. Dobrze przynajmniej, że Noe znów na ekrany kin nam wpływa, chociaż to też nie taka znowu tania wyprawa, kiedy wziąć pod uwagę rozpiętość gałęzi naszego drzewa rodzinnego. Dlatego na to wszystko pomocną dłoń bank podaje i oferuje,co następuje: nawet 6.000 zł. Dlatego i ja dłoń wyciągam i gotówkę inkasuję, po czym akcja w supermarkecie następuje:


Teraz kiedy tak stoję i trzymam się wózka zakupowego, trzymam się, bo inaczej bym upadł, nogi mam miękkie, to ze strachu. Przede mną sąsiad, w tej samej pozycji, z tą różnicą, że tym razem na równym poziomie gotówkowym jesteśmy, bo kredyt wziąłem, żeby święta z reklam rodzinie zapewnić. Sklep to niewielki, osiedlowy, słabo zapatrzony, dlatego liczy się prędkość, obaj ruszamy.


Twaróg na sernik z rosą, mąkę na babkę marmurkową, jajka kolejno na pisanki, pod majonez, do żurku… Mak na makowiec Babci Karolci i wszystko jak leci, co by z tego mazurka ulepić.


Przy kasie jestem pierwszy, dwa:zero jakby prowadzę, na sąsiada czoło podnoszę, po czym taśmę na kasie wskazuję, ruchem głowy do podziwu zachęcam, sąsiad pozostaje niewzruszony. Dlatego akcja zwalnia a ja płacę sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset, sześćset, siedemset, osiemset, dziewięćset, tysiąc i tak do sześciu tysięcy w banknotach stuzłotowych na ladzie kładę, co sprawia, że kasjer w ich gąszczu nam znika. Wyciągam telefon, jak chwycę siaty z zakupami to już go chwycić nie będzie jak, dlatego teraz ten telefon


– Kochanie, już mam, już wszystko mam. Będziemy mieć święta z bilbordu. – I tu mi się łza w oku kręci, rozłączam się, co by resztkę męskości przed sąsiadem zachować i z zakupami do domu wracam.


I tak systematycznie co roku, zasiadamy razem z dziećmi nad paragonem. Od najmłodszych lat nauczam je, jak radzić sobie ze świątecznymi obowiązkami. Lekcje przebiegają według ustalonego planu, według księgi kucharskiej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. W niej przepisy, obecnie 564, każdy do zrealizowania osobno, każdy wymyślny, na stole zabraknąć nie może żadnego. Porównujemy wszystko z fiskalnym wydrukiem, w zdenerwowaniu poszukujemy uchybień, jeśli je znajdziemy – święta spalone, jeśli nie znajdziemy – święta udane. Przekazuję dzieciom to, co najważniejsze, mówię o co dziś tak naprawdę w świętach chodzi. Nie o wspólnie czas spędzony, ale o ten spędzony osobno, o ten z sąsiadem, żeby tam w sklepie poczuł, kto czas wspanialszy spędzi. Miernik szczęścia wyznacza cień, który na głowę sąsiada od naszego wózka z górą zakupów pada.

 

Teraz czekał będę na króliczka wielkanocnego, co przyhasa mi pewnego dnia z pierwszą ratą za święta do spłacenia. Takie imprezy, to się cały rok potrafią za człowiekiem ciągnąć, bo jak ich tu nie spłacać, a z drugiej strony jak tu tradycję zaniedbywać i stołu w obfitości nie zastawiać. Nie ma co martwić się na zapas – ważne, że zapasy są w lodówce.


O tym króliczku to opowiem dzieciom jak podrosną, co by się zwieść mu nie dali, bo ci windykatorzy to dzisiaj naprawdę do wszystkiego zdolni. Potrafią przyprawić sobie uszy, co by ukryć gębę agenta. Zrobią wszystko, żeby wzbudzić wielkanocny kredyt zaufania.

    

A teraz ciii… dzieci już śpią, a ja prezenty muszę podłożyć, ostrożny jestem jak zamachowiec przy bombie. Do koszyczków się nie mieszczą, za duże, za bogate, jednak i tak je nimi przygniatam, trudno kupi się nowe, ktoś ofiarę ponieść musi, tradycja ważniejsza, najważniejsza!

 


tomasz olczak

 

 

 

 

 

 

Foto: zeus.blog.pl

Projekt i wykonanie: Mehowmy