Dziś się żegnamy… Ostatni dzień pracy jest zawsze magiczny. Zawsze coś się wydarza niespodziewanego, a na koniec jakoś tak żal odjeżdżać. Może i było nam zimno, nudziłyśmy się i miałyśmy dość tych paskudnych komunikatów, ale jak pomyśleć, że to już koniec, to łezka się w oku kręci.
Wychodzę z domu i już zaczyna się nerwówka. Autobusu nie ma. Spędzam więc na przystanku pół godziny czekając na spóźniony bądź następny. Jedziemy łapiąc każde czerwone światło na skrzyżowaniach… Nie będę mówić jakie wyrazy chodziły mi po głowie, dodam, że były nie cenzuralne. Łapię 183 na Siedlcach i rozbudza się moja nadzieja, bo jazda idzie szybko i gładko. Jednak na Niedźwiedniku znów sterczę jak pajac. W międzyczasie przyjechały dwa autobusy, których wcale nie było w rozkładzie, ale moje… a po co niby mają jechać… Kolejne pół godziny sterczenia. Nagle sobie uświadamiam, że to jak mój pierwszy dzień – miotam się, na nic nie zdążam, autobusy spóźnione. Znowu, jak pierwszego dnia, jestem sama i w dodatku też na wylotach. Historia lubi się powtarzać, prawda?
Koniec końców dojeżdżam na 16, godzinę spóźniona, ale z drugiej strony niby co miało się wydarzyć? Przecież nikt do nas nie zagląda na wylotach. Rozkładam więc stoisko i siadam do komputera. Zacieram też rączki na myśl o wieczornym „WOLONTARIAT PARTY”.
Nic się nie dzieje, więc jest smutno. W łazience jedna mama zmusza synka do załatwienia się przed wylotem:
Mama: Zrób siusiu, bo w samolocie nie będzie jak.
Synek: Ale ja nie muszę.
Mama: No zrób, tak na wszelki wypadek – dziecko się załatwia – Widzisz, i gdzie byś zrobił w samolocie?
Synek: Jak to gdzie? W majtki!
Dzieci są rozbrajająco szczere.
Ponieważ nic się nie dzieje, żegnam się z wszystkimi wiernymi czytelnikami i cieszę się, że mogłam wam opowiedzieć, jak wyglądała praca wolontariusza na lotnisku, przy Polskiej Prezydencji w UE.
Agnieszka Borkowska