Stanąłem dzisiaj naprzeciwko dnia osiemnastego maja. Trochę jakby w czoło uderzony, uderzony w stanie faktycznym, bo obudziłem się z głową przyklejoną do wykładziny. Dlaczego? Już spieszę z tłumaczeniem.
W tym roku zupełnie inaczej podchodzić będę do sobotniego wieczoru. Zazwyczaj uczestnikiem byłem wydarzeń nocy muzealnych, teraz jednak nie biernym, a czynnym jego elementem się stanę. Wybiorę się na swój pierwszy oficjalny, profesjonalnie zorganizowany wieczorek literacki. Tak! Witaj sławo, witajcie nagrody. Słucham? Co Pani? Tak, tak, proszę dokładnie odkurzyć mi na piedestale. Że co? Że co będę czytać? Bajki przecież, skandynawskie do tego, w tłumaczeniu polskim, bo przecież nasza mowa najbardziej kwiecista. Kwiaty? Tak, tam proszę postawić, pod piedestałem. Czy ja piszę bajki? No może jedną, dwie napisałem. Czytam cudze. Że co? To nie mój wieczorek? Znaczy nie mojej pracy? To mnie skreśla? Halo! Proszę wrócić do sprzątania! Halo!?
Dalej mój głos odbijał się już tylko od pomnika, którym w ostateczności jeszcze się nie stałem. Jeszcze. Ale zaraz, zaraz, do czego ja tutaj, już wiem, Międzynarodowy Dzień Muzeów. Ta wykładzina co do mojego czoła przyklejona, to pokłosie nocy spędzonej nad rozlanym mlekiem, mlekiem w postaci przelanego wspomnienia, które pozostało mi po nieporozumieniu związanym z własną twórczością literacką. Chociaż dzięki temu właśnie, że do celu jeszcze nie dobrnąłem, jako z krowy dojnej, wycisnę z siebie co nieco i napiszę, co mnie spotkało.
Miejsce: Gdańsk – Przymorze. Czas: dzień przed wspomnianą nocą. Pogoda: Upał piekielny.
Po środku tego wszystkiego postać moja, która mknie deptakiem, który wpada do morza, nie bezpośrednio, do morza wpaść mam ja. Tak sobie idę, aż mi się noga do czegoś nie przykleja. Po kostki zatopiłem się w wosku, który to musiał przegrać walkę ze słońcem i w postaci mojej osoby, rekompensatę porażki sobie znalazł. Tonę teraz w czymś co zalicza się do grupy substancji stałych, pochodzenia naturalnego lub syntetycznego, o stosunkowo niskiej temperaturze topnienia i niskiej lepkości w stanie stopionym. Skąd to tu? Rozglądam się, co by się czegoś złapać, podciągnąć, jest! Brązowa ręka naszego Jana Pawła II. Jak pomoc z nieba. Zaraz za nią dłoń podaje mi Ronald Regan, też dobrze znany szerszej publiczności. Czuję się jakby mnie na piedestał wynoszono. Jakby to zapowiedź była tego, co jeszcze wtedy myślałem, że mnie czeka. Figa i to nie z makiem, a z żonkilami. Żółtymi żonkilami, a to kolor co nie byle co oznacza. Medal ze złota na szyi mi wieszają, oznacznik najwyższej wartości i wiedzy.
Nagle błyski, flesze, to początkowo, prosto w oczy, po czym ciemno, po czym głową w dół, na beton, efektem czego utrata przytomności. Przebudziłem się na ławce. Dookoła nikogo, ani żywego ducha. Przede mną za to obraz taki:
Pomnik z brązu odlany. Przedstawienie sylwetek obu mych wybawicieli, obu, bo trzeciego jeszcze nie znam, choć coś już podejrzewam. Spacer Papieża z Prezydentem, Floryda, Miami, teraz Gdańsk, Przymorze. Wtedy 10 września 1987, teraz 17 maja 2013. Fundatorzy mniej ważni niż to, co się przed pomnikiem wyprawia. Przede mną scena taka:
Pomnik stoi, to jasne, trudno go ruszyć. Jeszcze do niedawna pod pomnikiem ja, widać nie trudny do ruszenia, bo usunięty. Dlaczego usunięty? Bo jak i tego świata, tak i wykonywanego właśnie zdjęcia byłem dla wielu elementem zbędnym. Pomnik wykonany na podstawie zdjęcia Scotta Stewarta z Associated Press, stał się planem do robienia zdjęć nowych. I to ilu! Kolejka nie nad morze, a do pomnika się ustawiła. Żywy obraz pociągu do kultury, który z torów wypadł i wbił się w chodnik na Przymorzu.
PS. Drodzy czytelnicy. Ci co zrozumieli już wiedzą, dla tych co nie, rzucam koło ratunkowe. Chciałem tylko, żeby i wasza przygoda tak się nie kończyła, a najlepszym do tego startem, Noc Muzeów bijąca blaskiem księżyca.
tomasz olczak