38 dni karnawału

38 dni,

od 6 stycznia do 12 lutego. Tyle mam(y) czasu na zaspokojenie żądzy związanej z zabawą. Jestem Polakiem, takim można powiedzieć nowoczesnym, chociaż swoje wiejskie korzenie mocno zapuszczone mam jeszcze w ziemię. Jak zaściankowy ząb wyrywam sam siebie i uciekam. Ale

 

hola, hola!

Beczką śledzi zaspokajam przed-postny głód, zagryzam plackiem ziemniaczanym, nie jednym (z ziemniaków z ziemi własnej), w kilka sań w odwiedziny krewnych wyruszam, po czym z pannami wartko podskakuję, co by wyżej zboże rosło. I jak już o tych wysokościach,

 

to samolotem

szybuję, bom Polak i Polska to dla mnie za mało. Porzucam obyczaje, zrywam biało-czerwoną szatę, przywdziewam tę barwioną na niebiesko, w złote gwiazdki obszytą. Nie będę już skakał w imię płodności, a szukał raczej przygód za granicą, co by przyrost zwiększyć gdzie indziej. Zważcie na mą patriotyczną postawę, którą tutaj wyniosłym językiem podkreślę. Bo przecież nie będę miejsc pracy dzieciom własnym ich nadwyżką zabierał.
Co nie?

 

Dystyngowanie

przenoszę się na salony. Gościnnością wita mnie Wiedeń. Śledziem i plackiem pieczętuję swą obecność, (wy)skokiem w bok kończę hulankę i chwiejnym krokiem wtaczam się z powrotem do samolotu. W Wenecji zakładam maskę, co by piętno nocy poprzedniej skryć pod jej powłoką, i wkraczam w wąskie uliczki. Kołyszę się jak gondola, co to chodnik z wodą pomyliła, i spływam w objęcia kierowcy autokaru, który w Nicei kończy swój bieg. Jestem zmęczony i gadać mi się już nie chce. Tłum niesie mnie na rękach wprost na wóz, gdzie czuję się jak wśród swoich. Trzęsie, kołysze, rzuca na boki. Ja z ręką do ust przyłożoną, grupa mimów dookoła, my razem – „żywy” obraz karnawału. Taksówką pędzę do Niemieckiej Nadrenii. Wpadam w sidła „różanego poniedziałku”. Wpadam też w objęcia Niemki, która zdobionymi nożyczkami obcina mi krawat, a wszystko pieczętuje śladem szminki na moim policzku. To ja

 

już dziękuję.

Bilet do Rio de Janeiro wręczam taksówkarzowi, co czyni z niego mojego prywatnego szofera na powiedzmy dobę. Powinno wystarczyć. Pierwszą stacją poczta. Polskiej nie ufam, dlatego niech będzie niemiecka. Paczkę adresuję tak: „Wyspy Kanaryjskie – gdziekolwiek (najlepiej blisko wody). Polski Śledź.”. Skoro co roku żegnają tam sardynkę, to niech z naszego Bałtyku doleci do nich ryba latająca.

 

Do domu.

Wracam na wieś o północy z 12 na 13 lutego. Wraz z jej wybiciem kończy się zabawa i rozpoczyna się czas Wielkiego Postu. Dzięki swawolom zapomniałem o problemach. Wraz z budzikiem budzi się żona. Wraz z wybiciem przez nią mojego zęba, policzkiem, na którym niemieckie usta, całuję panele podłogowe.

 

tomasz olczak

 

 

 

 

Foto: Frank Kovalchek

Projekt i wykonanie: Mehowmy