Dzień IV to poznawanie nowych ludzi. Dzisiaj mam zmianę z Karoliną i nadal nie wiemy co nas dzisiaj czeka. Generalnie nic się nie dzieje ciekawego, trochę pytań trochę informacji do udzielenia nieogarniętym podróżującym.
Czas nam mija na rozmowie i zastanawianiu się co się dziś nam przydarzy. No i wykrakałyśmy. Krzątała się tu koło nas łączniczka czekając na swojego delegata, ale niestety do nas nie podszedł. Czekamy grzecznie, aż wyjdą wszyscy pasażerowie i nadal nic. Pani poczekała jeszcze na niego pół godziny, ale na niewiele się to zdało, ponieważ dżentelmen się nie pojawił. W końcu zrezygnowana musiała zabrać swojego kierowcę i odjechać. Nie ma to jak zgubiony delegat… Nie wiem, jak można się z tego wytłumaczyć przełożonemu, ale nie brzmi to pewnie dobrze.
Przez jakiś czas nudziłyśmy się niemiłosiernie. Nawet dostęp do Internetu nie był na tyle zachęcający, żeby delegaci chcieli z nami zostać dłużej niż to było konieczne. Chociaż znowu było ich zaledwie paru. Większość pytań jak zwykle pochodziło od Polaków, ale co możesz zrobić jak podchodzi urocza, lekko przygarbiona starowinka i czuje się zagubiona w wielkim gmachu? No ludzie, choćbym nie znała odpowiedzi to zaczynam latać w poszukiwaniu kogoś kto zna, żeby babci pomóc!
Już myślimy, że to będzie koniec, ale… Spróbujcie zgadnąć kto się pojawił…? Dokładnie tak, „Zagubiony Delegat”! Pan przychodzi i zaczyna nam tłumaczyć, że jest taki i taki, i że miał lecieć wcześniej, ale nie zdążył na samolot i przyleciał teraz i jest bardzo spóźniony. Zaczyna się popłoch i panika. Wertujemy sterty papiórów i szukamy kogokolwiek, kto może nam udzielić informacji na temat tamtej dziewczyny. Po chwili mamy jakiś kontakt, ale okazuje się, że ta dziewczyna nie była łączniczką. Pewnie pracownica któregoś Ministerstwa czy coś. W każdym razie MSZ może wysłać samochód od razu, ale będzie za 40 minut. Pan jest oburzony, że nikt na niego nie czeka (po trzy godzinnym spóźnieniu? Doprawdy?) i pospiesza nas stwierdzając w języku angielskim „Ja jestem tu dla Was!”. Zaczyna robić się nerwowo, jegomość decyduje się jechać taksówką, ponieważ ABSOLUTNIE nie ma czasu do stracenia. Jest nieprzyjemny i zdenerwowany. My się niemal wijemy w konwulsjach… I tu pada sakramentalne pytanie, które wprawia nas w osłupienie niczym żonę Lota – „Panie mi dadzą pieniądze na taksówkę, tak?” Chociaż ten znak zapytania na końcu nie był zbyt dobrze słyszalny. Informujemy go, że nie. Jest zdziwiony i mówi, że on nie ma pieniędzy, więc ktoś musi zapłacić za niego na miejscu. Oczywiście to organizujemy, Karolina podprowadza go do taksówki, umawia się z kierowcą, natomiast „Zagubiony Delegat” z niesmakiem stwierdza, że pieniądze ma i zapłaci skoro to taki wielki problem. Karolina wraca i oddychamy z ulgą, że już się z nim nie spotkamy.
Po pół godziny dzwoni do nas taksówkarz z wiadomością, że już dojeżdżają do hotelu. Tam na szczęście już na niego czekają, więc nie będzie nieprzyjemnych zdarzeń.
Dzwonimy do Asi. Mówi, że musimy jeszcze posiedzieć do 21:00, bo o 20:50 jest jeszcze jeden przylot delegacji z Niemiec. Jeśli to Frankfurt to na pewno się spóźni… Ale jest gorzej niż myślałyśmy, bo samolot się spóźnił w prawdzie nieznacznie, ale wszyscy wysiedli, a ich nie ma. Czekamy do 21:20 i pakujemy manatki, bo na autobus trzeba zdążyć. Niestety nie potrafimy się jeszcze otrząsnąć z sensacyjnej akcji o kryptonimie „Zagubiony delegat”.
Agnieszka Borkowska